Wśród pedagogów, którzy nie tyle w dziejach wychowania, ile w dziejach ludzkości zapisali się złotymi zgłoskami, znajduje się dr Janusz Korczak. Jego imię na zawsze związane jest z postacią, która cały swój szlak życiowy, zawodowy i twórczy  poświęciła dzieciom, aż do tragicznego końca. Tę postać opromienia decyzja, by pójść z dziećmi, którymi się opiekował na pewną śmierć w obozie zagłady. W tym roku minęła 75 rocznica tego wydarzenia. Hołd dla niezwykłego czarodzieja świata małych istot złożył Andrzej Wajda w filmie biograficznym „Korczak” z wyrazistą rolą Wojciecha Pszoniaka. W Warszawie na Woli jest niepozorna uliczka jego imienia, w mało uczęszczanej części miasta, ale w miejscu godnym Wielkiego Wychowawcy, przytulona do Instytutu Matki i Dziecka.

Urodził się w 1878 r. w Warszawie w zamożnej rodzinie wziętego adwokata, nazywał się Henryk Goldszmit, Janusz Korczak to jego literackie alter ego. Dzieciństwo spędzone na ul. Miodowej wśród kochających kobiet (mama, babcia, siostra, kucharka, służąca, opiekunka do dzieci) to raczej bezbarwny fresk spokojnej, sytej egzystencji. Inny świat widzi na nędzarskim Powiślu, dokąd zabiera go czasem rówieśnik, syn piaskarza. Przyjdzie mu się z nim zmierzyć w dorosłym życiu. Idylla wraz z chorobą i śmiercią ojca szybko się kończy, trzeba było zmienić wygodne mieszkanie na gorsze, odprawić służące i zacisnąć pasa. Henryk ima się korepetycji, a że wykazuje się talentem pedagogicznym, jego uczniowie dobrze się mają, a on zarabia coraz więcej. Te honoraria pozwalają mu zająć się medycyną i obronić tytuł lekarski. Z tego okresu pochodzą pierwsze próby pisarskie, niezbyt przychylnie przyjęte przez wydawców i redaktorów. Pierwszy sukces i wawrzyn literacki przynosi konkurs, w którym startuje ze sztuką „Którędy”. To wtedy opatrzył swą pracę godłem Janusz Korczak, które zapożyczył z „Historii o Januszu Korczaku i pięknej mięcznikównie” Józefa Ignacego Kraszewskiego i tak już zostało.

Trudniej przyszło mu uporać się ze swoim jestestwem: uczęszczał do szkół rosyjskich, miał świadomość, że jest Żydem, a jednocześnie czuł się Polakiem, pochodził wszakże z zasymilowanej rodziny, chłonął polską kulturę, czuł się jej wyrazicielem i pozostawił jej klejnoty swego pisarstwa. Pierwsze próby literackie zamieszczał w tygodniku satyrycznym „Kolce”. Wśród kompanów z jego „paczki” był m.in. Leon Rygier, poeta i późniejszy mąż Zofii Nałkowskiej, a także Henryk Zamenhoff, syn wynalazcy esperanta.

Już wtedy naciskał na redaktora „Kolców”, aby zamieszczał artykuły o tematyce wychowawczej ze szczególnym uwzględnieniem problematyki wychowania rodziców. Już w pierwszym felietonie składa deklarację, że „niewypowiedzianie obchodzą go sprawy wychowawcze”. W „Kolcach” zamieszcza pierwszy poważny utwór literacki „Dzieci ulicy”, w którym porusza wątki z życia biedoty z Powiśla, które poznał od podszewki. Już jako przyszły lekarz i społecznik opiekował się gromadką dzieci z tej „zakazanej” dzielnicy. To mu pozostało na zawsze.  Po uzyskaniu dyplomu podjął pracę jako lekarz dziecięcy w szpitalu na Śliskiej, udziela się w czytelniach Towarzystwa Dobroczynności i w coraz większym stopniu absorbuje swoimi pracami łamy prasy społeczno-literackiej. Z czasem ukazały się nowe, bardziej sprawne warsztatowo książki młodego pisarza i lekarza. Właśnie w tym ostatnim charakterze został powołany do wojska i wziął udział w wojnie rosyjsko-japońskiej w 1904 r.

Powieść „Dziecko salonu” spotyka się z przychylnym przyjęciem ze strony recenzentów. Literatura i publicystyka schodzą jednak na drugi plan, gdy Korczaka coraz bardziej absorbuje praktyka lekarska. Jest wziętym i cenionym lekarzem, dobrze opłacanym, który jednak lituje się nad chorymi pochodzącymi z biedoty i leczy ich za darmo. Nie podoba się to lekarzom prowadzącym prywatną praktykę, oskarżają go, że psuje im klientelę i chwytają się niecnych sposobów, by go zniechęcić. W szpitalu na Śliskiej pracuje siedem lat, a za pieniądze uzyskane z honorariów wyjeżdża kilkakrotnie do Berlina i Paryża, by doskonalić swą wiedzę medyczną. „Wielka synteza dziecka – oto, co mi się śniło, gdy w bibliotece paryskiej czytałem z rumieńcem wzruszenia dziwne dzieła francuskich klasyków-klinicystów” – zwierza się we wspomnieniu „Jak kochać dziecko”. (311)

Przychodzi czas, kiedy od słów Korczak przechodzi do czynów i poświęca się pracy wychowawczej. Zaczyna od turnusów kolonijnych, gdzie opiekuje się grupą chłopców, a wrażenia wyniesione z obserwacji zawiera w nowelach: „Jośki, Mośki i Srule” oraz „Józki, Jaśki i Franki”. Wielkie wrażenie wywiera na nim zetknięcie się z przytułkiem przy ul. Franciszkańskiej i warunkami, jakie w nim panują. Bez wahania angażuje się w działalność towarzystwa „Pomoc dla sierot” i wchodzi do zarządu tej organizacji. Porywa go idea wybudowania sierocińca z prawdziwego zdarzenia, gdzie porzucone lub osierocone dzieci znajdą namiastkę domu rodzinnego. Współpracuje z architektem podczas projektowania i budowy, stara się uzgadniać każdy detal, tak aby było tam dzieciom przytulnie i wygodnie. Porzuca dobrze rokującą praktykę lekarską i obejmuje stanowisko dyrektora „Domu Sierot” przy ul. Krochmalnej 92 tuż po otwarciu, co nastąpiło 7 października 1911 roku.

Igor Newerly, jego wychowanek i biograf tak pisze o tej decyzji „Nie można inaczej. Samotność dziecka jest najbliższa jego samotności, w gromadzie dziecięcej czuje się najpełniej sobą, w pracy wychowawczej widzi najwyższą godność i najważniejsze zadanie społeczne”.2 W tym zakładzie Janusz Korczak przepracuje 25 lat, aż do chwili, gdy okupant nakaże przeniesienie jego placówki wraz z całą gromadką piskląt do getta.

„Dom Sierot” był placówką wzorową, doskonale zaplanowaną i prowadzoną. Mieściła się w nim setka dzieci oraz siedem osób personelu,. Korczak do pomocy dobrał sobie wychowawczynię o pełnych kwalifikacjach pedagogicznych i praktyce zagranicznej. Obowiązki wychowawców pełnili studenci i studentki (około 20 osób), których zadaniem była kilkugodzinna opieka nad wychowankami oraz prowadzenie zajęć w zamian za dach nad głową i utrzymanie.

Budynek był idealnie przystosowany do swej roli: mieścił m.in. pralnię, łaźnie, szatnie, kancelarię, klasy do odrabiania lekcji, obszerną salę rekreacyjną i zarazem jadalnię, pokoje bursy, pokój chorych, warsztat robót ręcznych, sypialnie dla dziewcząt i chłopców, a na podstryszu pokój, gdzie urzędował, sypiał i przyjmował małych gości oraz wysłuchiwał ich problemów sam dr Janusz Korczak. Urzędowała w nim mała myszka, która miała tam swój spodeczek i hałaśliwe wróbelki. Pan doktor, nim wchodził do swego zacisza, miał zwyczaj pukać, aby nie płoszyć mimowolnych domowników. Półki uginały się od książek z dawnymi i nowymi wydaniami, szczególnie o treściach pedagogicznych. Lokator tego pokoju zwierzał się: „Jeśli wieczorem bodaj trochę nie poczytam, czuję się brudny, jakbym się nie umył”.

Postać Janusza Korczaka związana jest z działalnością na rzecz dzieci poszkodowanych przez los, którym poświęcił swoje całe pracowite życie. Był niestrudzonym propagatorem idei pomocy „małym krasnoludkom”, jak o nich mawiał, a jednocześnie potrafił do tej idei nakłaniać osoby z różnych środowisk i elit. Ta mrówcza praca nie wyczerpywała jego aktywności. Podejmował się różnych zadań, także wydawniczych. Założył w 1926 r. dziennik „Nasz Przegłąd”, którego dodatkiem był tygodnik „Mały Przegląd” adresowany do dzieci i współredagowany przez dzieci. Jego serce biło jednak dla dwóch placówek” „Domu dla Sierot” i „Naszego Domu”.

Janusz Korczak w swej pasji pedagogicznej nie był osamotniony, „Domem Sierot” kierowała sprawna organizatorka Stefania Wilczyńska, a „Naszym Domem” Maryna Falska. Dzięki ich talentom i poświęceniu obie placówki funkcjonowały jak jeden precyzyjny organizm, a doktor Korczak mógł cały swój czas poświęcać ich pensjonariuszom. Placówki utrzymywały się dzięki darczyńcom, ale strumień finansów nie był na miarę potrzeb i „Nasz Dom” popadł w tarapaty. Dopiero przenosiny do wygodnego i odpowiednio wyposażonego budynku na warszawskich Bielanach znacznie poprawiło sytuację. Patronat nad placówką przejęła Aleksandra Piłsudska, co zapewniło bezpieczeństwo finansowe i socjalne.

W strukturze modelu wychowawczego Korczaka można wyróżnić trzy elementy:  metodę obserwacji klinicznej, która pozwalała wiązać „rozproszone szczegóły i sprzeczne objawy w logiczny obraz rozpoznania; metodę badań statystycznych umożliwiającą obiektywną ocenę faktu i wychwycenie pewnych prawidłowości, oraz metodę postulatywną określającą należności wobec trzeciej części społeczeństwa, jaka stanowią dzieci i młodzież. Cel wychowawczy widział w stosunku do pracy będącej miernikiem wartości własnej, w stosowaniu zasad życzliwego współżycia oraz idei samowychowania.

„Dom Sierot” był placówką wzorową, doskonale zaplanowaną i prowadzoną. Mieściła się w nim setka dzieci oraz siedem osób personelu,. Korczak do pomocy dobrał sobie wychowawczynię o pełnych kwalifikacjach pedagogicznych i praktyce zagranicznej. Obowiązki wychowawców pełnili studenci i studentki (około 20 osób), których zadaniem była kilkugodzinna opieka nad wychowankami oraz prowadzenie zajęć w zamian za dach nad głową i utrzymanie.

Budynek był idealnie przystosowany do swej roli: mieścił m.in. pralnię, łaźnie, szatnie, kancelarię, klasy do odrabiania lekcji, obszerną salę rekreacyjną i zarazem jadalnię, pokoje bursy, pokój chorych, warsztat robót ręcznych, sypialnie dla dziewcząt i chłopców, a na podstryszu pokój, gdzie urzędował, sypiał i przyjmował małych gości oraz wysłuchiwał ich problemów sam dr Janusz Korczak.

Praca na terenie „Domu Sierot”, jak i „Naszego Domu” była realizowana poprzez system dyżurów. Wszyscy wychowankowie mieli obowiązek pilnować czystości i ładu, mieli świadczyć pomoc kuchenną, biblioteczną, a także pouczać młodszych o ich powinnościach wobec samych siebie i swego otoczenia. Do tego dochodziły prace warsztatowe w stolarni, szwalni, introligatorni, pomoc przy odrabianiu lekcji i opieka nad młodszymi lub sprawującymi kłopoty wychowawcze. Pomocnicy sami wybierali sobie rodzaj i formę pracy, a dyżurni dbali, aby tych obowiązków nikomu nie brakowało, ale także o to aby dzieci nie były nimi nadmiernie obciążone. Ustalano przypadającą na każdą osobę liczbę jednostek pracy, które w ostatecznym rozliczeniu decydowały o pochwale lub naganie. Ciekawą formą nagrody były pocztówki pamiątkowe, czyli prawdziwe fotografie uwieczniające „opiekuna” w otoczeniu jego podopiecznych.

Normy etyczne w codziennym postępowaniu zawarte były w swoistym kodeksie współżycia, którego strażnikami była Rada Samorządowa i Sąd Koleżeński. Zasady te obowiązywały wszystkich bez wyjątku – i dzieci, i wychowawców, a także samego Korczaka, któremu zdarzyło się parokrotne wytknięcie różnych przewinień, za co składał publiczne przeprosiny. Rada Samorządowa składała się z komisji, którym przysługiwały uprawnienia decyzyjne i kontrolne. Sąd koleżeński nikogo nie degradował ani potępiał, starał się tylko wykazać szkodliwość przewinień i dać możliwość poprawy. Była to więc ocena moralna, a sankcje karne były stosowane tylko w ostateczności. Tą ostatecznością było wydalenie.

W idei samowychowania najważniejsze było współdziałanie na rzecz dobra osobistego, ale i ogólnego. Chodziło o to by „przymus zastąpić przez dobrowolne i świadome przystosowanie się jednostki do form życia zbiorowego. Nie słowo, nie morał: konstrukcja i atmosfera internatu taka, żeby dzieci ceniły pobyt w nim, żeby zależało im samym na wydobyciu z siebie jak największego wysiłku, by się opanować i przezwyciężyć, dostroić i dostosować do wymagań i potrzeb środowiska”.1 Wola samowychowania nie pojawia się skądinąd, trzeba wyjść z inspiracją, gdyż w przeciwnym wypadku pozostanie tylko tresura. Pedagogika w wydaniu Starego Doktora była zaprzeczeniem tresury.

 

Mieczysław Kozłowski

  1. Janusz Korczak Wybór pism, Nasza Księgarnia, Warszawa 1957, t. 1, s. 29
  2. Tamże, str. 30
  3. Maria Rogowska-Falska, „Nasz Dom”, z przedmową Janusza Korczaka, Warszawa 1928